Początek lutego. Rozpoczyna się miesiąc miłości oraz zakochanych. Za oknem całkowite zachmurzenie. Nie ma nadziei na pojawienie się choć jednego promyku słońca, który pomógłby przynajmniej na chwilę oddalić nostalgiczne myśli. To jednak nie wszystko, ponieważ niezdecydowana pogoda funduje nieprzyjemne niespodzianki, które utrudniają funkcjonowanie na otwartej przestrzeni. Najlepiej zatem zamknąć się w dobrze znanych czterech ścianach, pod pozorem komfortu i bezpieczeństwa. Ten sam dobrze znany mechanizm, w perspektywie czasu przynosi efekty podobne do wcześniejszych.
Powyższy opis może być analogią do niejednego życiorysu współczesnego człowieka. Z powodów wielu przeciwności wchodzimy w utarte ścieżki, aby nie wytyczać nowych, bo kryją one strach przed tym, co nieznane. Jest jedna droga, która jest znana, a tak naprawdę zupełnie mylnie postrzegana i nie wykorzystywana. Znam, a boję się. To zupełne zaprzeczenie znanego schematu. W tym przypadku ku zupełnemu zaskoczeniu nie zadajemy pytania o źródło problemu, czy też o możliwe rozwiązania na przyszłość.
Jaka jest zatem diagnoza? To problem komunikacji. W erze łatwego komunikowania się, gdzie ten proces stanowi o funkcjonowaniu w każdej przestrzeni życia, jednocześnie nie potrafimy z niego prawidłowo korzystać, zapominając o podstawowych jego komponentach. Trzeba wrócić do definicji komunikacji i przywrócić jej niezafałszowane brzmienie. Aktualizacja nie powinna rozpocząć się od miejsc pracy, gdzie wprowadzamy m.in. treningi grupowe z efektywnego porozumiewania się, nie od naszych rodzin, w których szukamy co raz to nowych metod oraz wskazówek, które sprawią, że dzieci będą nas lepiej słuchały.
Jest jeden kanał komunikacyjny, który nie wymaga słów, choć się przydają. Gesty również bywają pomocne, lecz nie one stanowią medium. Podstawową formą komunikacji jest czysta miłość. Bez dodatków, czy udoskonaleń, czasem z brakami, bądź kulawa, ale miłość w pełnym tego słowa znaczeniu. Chcąc ją zdefiniować, podobnie jak wspomnianą komunikację, możemy zabrnąć niepotrzebnie w gąszcz słów, tworzących mnogie definicje. Dziś trzeba sobie pozwolić na komfort praktykowania komunikacji miłości. Te główne i podstawowe zadanie dokona się wtedy, gdy porzucimy choć na chwilę wszystko to, co zasłania konkret.
Miłość jest czymś więcej niż tylko komunikacją. Jest jak język lub gesty dla procesu komunikowania. Nie można bez nich funkcjonować. Każde pominięcie skutkuje tym, co dziś nazwiemy zaburzeniem, bądź aberracją, a Leszek Kołakowski nazwie to „utratą zdolności i miejsca tzw. bezpośredniej komunikacji” (L. Kołakowski, Czy diabeł może być zbawiony i 27 innych kazań, s. 36). Wspomniana zdolność bezpośredniej komunikacji otwiera drzwi naszego prawdziwego „Ja”, następnie pomaga dostrzec z pozoru nieznajome „Ty”, aby następnie mogło zaistnieć „My”. Tylko wtedy mamy do czynienia z komunikacją miłości, a konsekwencji tego, z prawdziwym porozumiewaniem się.
To nie jest banalne spłycenie. Nie jest to również proste zamknięcie problemu w słowie „miłość”, które tak często jest dziś utożsamiane z mierną wartością, jak twierdził m.in. Nietzsche. Oprócz diagnoz, definicji, badań i obserwacji trzeba przywrócić tej podstawowej sile pierwotną rangę, wartość oraz znaczenie. Gdy zostanie wzniecona iskra miłości w komunikacji, wtedy zrozumiem siebie, drugiego, społeczeństwo, świat i Kościół. Bez tego jesteśmy niemi, ślepi lub kulawi, czyli w pełni się nie porozumiemy, choć wydaje nam się, że przecież siebie wyrażamy, a tak nie jest. Proste „diliges”, które proponuje Nauczyciel z Nazaretu, nie tylko może brzmieć zachęcająco, choć dominuje tutaj powiew wolności. To dopiero początek. Każdy, który przejmie od Niego ten punkt zapalny, rozpocznie drogę pełnej i pięknej komunikacji z sobą samym, z drugim człowiekiem, a przede wszystkim z Ojcem, który pierwszy użył tego języka w porozumiewaniu się. Dzięki niemu stworzył wszystko, a teraz jest gotowy dalej się nim posługiwać. Pytanie, czy go zrozumiemy, a następnie naszą rzeczywistość…